Przejdź do treści

Ulicami świata z abp. Lefebvre’em

Edmund Moulin obok abp. Marcelego Lefebvre’a w Wolxheim (Alzacja), 11 lipca 1988 r. W białej sutannie misjonarz w Afryce, ks. Patryk Groche FSSPX

Edmund Moulin z kantonu Valais w Szwajcarii przez wiele lat służył abp. Lefebvre’owi jako kierowca podczas jego licznych podróży apostolskich. Przedstawiamy wywiad, jaki przeprowadziła z nim redakcja „Mitteilungsblat”, czasopisma dystryktu Niemiec Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X.

Panie Moulin, proszę krótko przedstawić się naszym czytelnikom.

Mój życiorys jest dość długi, bo mam już 88 lat. Na początku była szkoła, nauka i w końcu matura zawodowa. Następnie przez 12 lat byłem nauczycielem, uczyłem tynkowania i malowania w szkole zawodowej w Vevey nad Jeziorem Genewskim. Założyłem i prowadziłem firmę budowlaną. A później abp Lefebvre zapytał mnie, czy nie mógłbym zastąpić pana Bétrisona na stanowisku ekonoma w seminarium w Ecône.

Równolegle do mojej pracy założyłem rodzinę i wychowałem wraz z żoną pięcioro dzieci. Przez jakiś czas byłem także aktywny w polityce. Byłem przez trzy kadencje samorządowcem w Sembrancher. Podejmowałem się także obowiązków w kasie chorych i klubie strzeleckim. W 1988 r. abp Lefebvre poprosił mnie o przejęcie księgowości w seminarium św. Piusa X w Ecône. Kiedyś zapytał mnie o to w drodze powrotnej z podróży do Bordeaux. Po jakiejś godzinie jazdy położył mi rękę na ramieniu i powiedział do mnie: „Panie Moulin!” – „Tak, ekscelencjo?” – „Wiadomo panu, że p. Bétrison nas opuszcza” – „Tak, faktycznie słyszałem o tym”.

Nieco później powrócił do sprawy i, ponownie kładąc mi rękę na ramieniu, zapytał: „Monsieur Moulin, a więc?” – „Więc co?” – „Dobrze mnie pan zrozumiał…” – „Ależ, ekscelencjo, proszę o tym nie myśleć! Prowadzę firmę, mamy ogrom pracy, jest tak wiele placów budowy.” – „Właśnie! Niech pan to przemyśli…”.

I co zrobił? Zadzwonił do mojej żony. Później powiedziałem mu: „Ekscelencja spłatał mi figla!”. Arcybiskup uwielbiał żartować. Odpowiedział mi na to: „Tak, zadzwoniłem do pańskiej żony, ponieważ wiedziałem, że szepnie panu coś do ucha…”. W rzeczywistości moja żona powiedziała mi później: „Wiesz, Arcybiskup zadzwonił do mnie. Zastanów się trochę, bo nie będziesz w stanie w nieskończoność ciągnąć swojej pracy. Myślę, że Arcybiskup daje ci niezwykłe zadanie”. – „Dobrze, pomyślę o tym”. Następnie wyjaśniłem sytuację moim dwóm majstrom w firmie. Obaj byli zgodni: „Jeśli zostaniesz jeszcze rok, to nie będzie problemu”. Wróciłem i powiedziałem żonie, że obaj koledzy się zgodzili. Była szczęśliwa.

W celu przygotowania przekazania firmy pozostałem w niej jeszcze przez dwa lata. W 1988 r. zacząłem jednocześnie wdrażać się do pracy ekonoma w Ecône. Rok później przejąłem administrację i piastowałem to stanowisko do stycznia 2002 r.

Jak pan poznał arcybiskupa Lefebvre’a i jak został pan jego szoferem?

Moje pierwsze spotkanie z nim miało charakter czysto zawodowy. Gdy w 1971 r. rozpoczęto budowę seminarium św. Piusa X, moi przyjaciele wciągnęli mnie do tego przedsięwzięcia jako wykonawcę robót budowlanych. Jednym z tych przyjaciół był Marceli Pedroni. Powiedział do mnie: „Wiesz, abp Lefebvre buduje budynek w Ecône, ty też musisz z nami współpracować”. Tak poznałem tego świątobliwego człowieka.

Byłem głęboko poruszony uprzejmością i życzliwością tego prałata. Byłem także pod wrażeniem jego wiedzy technicznej. Jak się później dowiedzieliśmy, był on wielkim „budowniczym” na misjach. Zawsze zdumiewały nas jego znajomość stanu rzeczy i precyzyjne pytania.

Mój inny przyjaciel, Alfons Pedroni, był przebiegły. Pewnego dnia powiedział do mnie: „Wpadnij na pogawędkę”. Pytania miały charakter religijny: „Słuchaj, czasami chodzisz na Mszę św. w Ecône, a czasem do parafii. Czy naprawdę uważasz, że to może tak dłużej trwać?”. Byłem rzeczywiście głęboko przywiązany do mojej parafii i tamtejszych wiernych, zaangażowany społecznie i politycznie. Kiedyś rozczarowało mnie kazanie mojego proboszcza przeciwko abp. Lefebvre’owi. Rozmawiałem potem z tym księdzem. Chciał, żebym za wszelką cenę pozostał w parafii. Nie ustawał w krytyce, atmosfera się pogarszała. Postanowiłem już więcej nie chodzić do kościoła w mojej parafii. Z powodu naszej więzi z Ecône straciliśmy zarówno przyjaciół, jak i zlecenia dla firmy.. Tak było wtedy – należy jednak patrzeć w przyszłość. To wszystko jeszcze bardziej związało nas z Arcybiskupem.

Pewnego dnia moi współpracownicy z Ecône zapytali mnie, czy nie mógłbym przywieźć abp. Lefebvre’a z Unieux, leżącego ok. 75 km na południowy zachód od Lyonu. To była moja pierwsza podróż z nim i planowałem skorzystać z autostrady, ale Arcybiskup zaproponował: „Jakie szczęście, że mam szofera z gór! W takim razie ominiemy autostradę i pojedziemy przez góry”. Zajęło nam to więcej czasu, bo częściej zatrzymywaliśmy się. Musiałem zameldować, że nie powrócimy zgodnie z planem na wieczór. Powiedziałem więc do Arcybiskupa: „Nie będzie ekscelencja z tego zadowolony”. „To nie ma znaczenia – odpowiedział – zatrzymamy się gdzieś i coś zjemy”. Ze względu na swoje rozliczne podróże doskonale znał Francję, nawet dobre miejsca na postój. Gdziekolwiek się w nich ze mną zatrzymywał, był podejmowany jak król.

Zostałem więc przyjęty do ekipy szoferów Arcybiskupa. Zawsze było nas między pięciu a sześciu kierowców, a do grupy należeli: Alfons i Marceli Pedroni, Gracjan Rausis, Roger Lovey. Dzieliliśmy między sobą różne wyjazdy Arcybiskupa.

Pewnego razu zadzwonił do mnie mówiąc, że podjął się podróży w nieprzyjemnej sprawie. Kiedy tylko wyruszyliśmy, modlił się jak zwykle Sub tuum praesidium, a następnie powiedział: „Jak mówiłem, nie jest to przyjemna podróż, musimy przynieść pokój.” – „Nie ma problemu, ekscelencjo, nie boję się”.

Jak wyglądały podróże z jego ekscelencją?

Często wspólnie odmawialiśmy różaniec. Podczas jazdy dowiadywaliśmy się o jego wielu zmartwieniach i odpowiedzialności. Zawsze pytał o rodzinę: jak się ma pańska żona, dzieci itp.? Moja żona szyła i cerowała na drutach skarpetki dla całego seminarium.

Kiedy umierała jego siostra, matka Maria Gabriela, założycielka Sióstr Bractwa św. Piusa X, zawiozłem go do domu macierzystego sióstr w Saint-Michel-en-Brenne (środkowa Francja). Po drodze, w trakcie modlitwy Arcybiskup nagle powiedział: „Och! Spóźniliśmy się, już umarła”. Kiedy dotarliśmy na miejsce, ktoś inny zapytał: „Kiedy umarła?”. Dowiedzieliśmy się, że dokładnie w chwili, gdy mi to powiedział. Byłem pod wrażeniem!

Przez jakiś czas pozostaliśmy w domu macierzystym. Znałem już dobrze Saint-Michel-en-Brenne. Wraz z moją firmą i Marcelem Pedronim odnawialiśmy cały klasztor po kupnie w 1975 r. Spędziliśmy tam wtedy cały tydzień lub dwa. W czasie prac szliśmy na Mszę św. do pobliskiego opactwa Fontgombault.

Byłem też w Paryżu. Wspólnie podjęliśmy pracę nad renowacją pierwszego budynku, który Bractwo tam kupiło, a mianowicie w Suresnes. Dziś jest to siedziba dystryktu.

Później byłem także w Quiévrain w Belgii, gdzie inna siostra Arcybiskupa, matka Maria Krystyna, założyła pierwszy klasztor karmelitanek. Pewnego razu, kiedy byłem tam z Arcybiskupem, powiedział mi: „Odwiedzimy moją siostrę”. Istniała już klauzura, odpowiedziałem mu: „Proszę iść, zaczekam na ekscelencję”. Ale on powiedział: „Nie, chodź ze mną! Powiem jej, żeby podniosła zasłonę w rozmównicy”. Gdy dotarliśmy na miejsce, zaczął z nią rozmawiać i powiedział: „Jestem tu z p. Moulin. Podnieś zasłonę”. Po raz pierwszy zobaczyłem jej twarz.

Przed założeniem klasztoru w Quiévrain pojechaliśmy razem z m. Marią Krystyną do Belgii, aby obejrzeć pewien budynek, który mógłby zostać przeznaczy na klasztor, jednak nie został on zakupiony. Powiedziałem do Arcybiskupa: „Proszę uważać”. Wielokrotnie oglądaliśmy różne nieruchomości i byliśmy bardzo dobrze przyjmowani, jednak Arcybiskup zawsze wykazywał się roztropnością. Najpierw mówił tylko: „Cóż, zastanowimy się nad tym”. Później w samochodzie pytał mnie, co myślę o danym budynku. Powiedziałem mu wtedy: „Proszę nie kupować tego budynku. Zatuszowano jego zły stan”. „O, dziękuję!” –odpowiedział. I tak sprawa została zakończona. Bardzo uważnie słuchał rad. Z ciekawością pytał również, jak się buduje u nas w kantonie Valais; pytał o materiały, o sposób budowy itd. Na początku byliśmy zdumieni i myśleliśmy, że mamy do czynienia z jakimś inżynierem. Jak wielkim był apostołem i misjonarzem!

Pamięta pan jego poczucie humoru?

O, lubił się śmiać! Promieniował wielką charyzmą w kontaktach z ludźmi. Lubił śmiać się i żartować. Byliśmy zaskoczeni jego częstym śmiechem, nawet pod koniec życia. Odwiedziłem go w szpitalu na dwa dni przed śmiercią. Widziałem, jak śmiał się leżąc na łożu śmierci. To było naprawdę wspaniałe. Swoim stylem zaskakiwał wszystkich, czy to budowniczych, czy przedsiębiorców.

Jaka była pana najdłuższa podróż z Arcybiskupem?

W Ameryce! Najpierw musieliśmy pojechać do Ridgefield na prymicję, ok. 90 km od Nowego Jorku. Dawne kolegium jezuickie zostało nabyte w 1979 r. Następnie polecieliśmy do Bogoty w Kolumbii i odwiedziliśmy jego siostrę Marię Teresę Toulemonde. Mieszkała tam ze swoją rodziną. Zmarła w 2017 r. w wieku 92 lat.

Jej mężowi dobrze się wiodło, ale ich posiadłość musiała być stale monitorowana. W Kolumbii zawsze było niebezpiecznie. W Limie, stolicy Peru, Arcybiskup został dyskretnie zaproszony przez wysokich urzędników. Ciągle towarzyszyła nam policja, aby go chronić.

Z Buenos Aires w Argentynie pojechaliśmy do Montevideo na Mszę św., podczas której Arcybiskup miał udzielić bierzmowania. Nie wiedziano, ilu wiernych przybędzie. Ostatecznie było 737 bierzmowanych! Wielu katolików przybyło z bardzo daleka. Niektórzy z tych wdzięcznych wiernych, którym odebrano Mszę świętą, klękali, byle tylko móc dotknąć sutanny jego ekscelencji.

Następnie polecieliśmy do Rio de Janeiro w Brazylii. Arcybiskup znał tam ważnego przedsiębiorcę i nalegał, aby go koniecznie odwiedzić. Nas, z naszym szwajcarskimi paszportami, wpuszczono na pokład samolotu, ale Arcybiskupa zatrzymano. Kazał nam lecieć bez niego, mówiąc, że później do nas dołączy. Lot odbyliśmy sami, a po wylądowaniu na lotnisku czekał na nas czerwony dywan. Arcybiskup przyleciał wkrótce późniejszym rejsem.

Jakie jest pana najważniejsze wspomnienie?

Moje najważniejsze wspomnienie? Radosne czy smutne? Może najpierw smutne. Był taki czas, gdy w Ecône tworzyły się wśród seminarzystów kliki sprzeciwiające się Arcybiskupowi. Widziałem wtedy abp. Lefebvre’a prawie płaczącego. Powiedział: „Oni są jak moje dzieci. Proszę zobaczyć, co się teraz dzieje…”. W oczach zbierały mu się łzy, to mną wstrząsnęło.

Moje najszczęśliwsze wspomnienie to chwila, gdy ponownie odnalazłem Tradycję. Myślę, że to jest najważniejsze – odzyskałem to, czym zawsze żyłem. Już jako mały chłopak byłem ministrantem, służyłem do Mszy św. jeszcze w wieku 17 lat. Ponownie odnalazłem Mszę św., jak i katolicką atmosferę, w której możemy być dalej katolikami. Sam doświadczyłem wielu przykrości w naszej wsi z powodu wyjazdów na Msze św. do Ecône. To nie było łatwe. Ale tam odnalazłem życie katolickie, które znałem z dzieciństwa. Także radość z modlitwy i dumę z noszenia różańca.

Co najbardziej poruszało ludzi, gdy spotykali Arcybiskupa?

Ludzie odczuwali wdzięczność i radość ze spotkania z Arcybiskupem. Widziałem wiele płaczących kobiet, ponieważ mogły powitać Arcybiskupa. Czy to we Francji, w Niemczech, we Włoszech czy gdziekolwiek indziej. Kiedy wysiadał z samochodu, zawsze czekała już na niego grupa wiernych. Niektórym głos wiązł w gardle ze wzruszenia i radości. Dane mi było to obserwować. Dla wielu ludzi był on jak oswobodziciel z kryzysu kościelnego; kryzysu, który odebrał im Mszę i katolicką Tradycję.

Ale doświadczyłem również czegoś przeciwnego. Pewnego razu w Paryżu, na ulicy przy kościele St. Nicolas-du-Chardonnet, czekała na niego grupa antyklerykałów, którzy głośno z niego szydzili.

Bóg zapłać za rozmowę!

Skip to content