Dzień I
Wszystko się zaczęło na Polanie Trusiówka w Lubomierzu-Rzece. Od 16.30 do 18.00 zjeżdżaliśmy się i rozkładaliśmy namioty. Piękne pole namiotowe z rzeką nieopodal. Ten fakt już na samym początku musieli oczywiście wykorzystać wszyscy chłopcy, bo zamiast rozpakować rzeczy poszli budować tamę. No, przepraszam – nie wszyscy, Wojtek ps. Handlarz rozłożył swój wędrowny sklepik, w którym miał wszystko, poczynając od miętowych landrynek, a na scyzorykach kończąc (że też chciało mu się to wszystko nieść!). Jednak zabawa w pewnym momencie się skończyła i zebraliśmy się, żeby podzielono nas na grupy i żeby omówić wszystkie sprawy dotyczące obozu. Tutaj poznaliśmy kadrę – ks. Łukasza Szydłowskiego, br. Maksymiliana oraz kleryków Sylwestra i Jana. Poznaliśmy także cel obozu, którym było, ogólnie mówiąc, uświęcić się.
Następnie rozeszliśmy się do zajęć w grupach – było to pchnięcie kulą lub strzelanie z wiatrówki gazowej do celu.
Po posiłku i modlitwie wieczornej poszliśmy do… nie, nie do łóżek, do śpiworów. Koledzy jeszcze długo rozmawiali w altanach obok, ale ja i mój towarzysz w namiocie dość szybko zasnęliśmy – chcieliśmy dobrze wypocząć przed wędrówką.
Dzień II
No cóż, wędrówka! Tego dnia nie trzeba było nas specjalnie budzić. Sami wstaliśmy wcześnie rano i zjedliśmy śniadanie w swoim tempie, ponieważ Msza św. była zaplanowana dopiero na wieczór. Zamierzaliśmy przejść z Polany Trusiówki na Turbacz. Przed południem był jeszcze wykład kleryków o życiu w seminarium, różaniec i wspólne zabawy. Wyruszyliśmy trochę później niż to było w planie, ale i tak wędrowaliśmy długo i było to męczące. Myślę, że dopiero teraz każdy z nas się przekonał – albo sobie przypomniał – jak to jest iść przez góry z plecakiem. Na początku poznaliśmy naszego przewodnika – pana Grzegorza Szarka, który już tego dnia opowiedział nam bardzo ciekawe rzeczy o życiu Wołochów w Gorcach. Co jakiś czas robiliśmy postoje, szczególnie na polanach, i wszyscy wtedy ściągali plecaki i kładli się. W końcu dotarliśmy do schroniska PTTK na Turbaczu i zjedliśmy tam bardzo dobry i, niestety, także bardzo drogi obiad. Dostaliśmy przydział do pokoi (piętnasto- lub dziesięcioosobowych) i przygotowaliśmy się na Mszę.
Po Mszy św. weszliśmy na nasze wątpliwej czystości piętrowe łóżka i długo przed zaśnięciem rozmawialiśmy. Nazajutrz zgodnie z planem mieliśmy pokonać łatwiejszy odcinek.
Dzień III
Schodziliśmy do Gorczańskiej Chaty – kolejnego noclegu; szliśmy grzbietem i w większości było to zejście. Śniadanie jednak i nawet obiad zjedliśmy jeszcze na Turbaczu, oczywiście po porannej Mszy. Przed południem graliśmy w różne gry ruchowe (inwazyjne lub nieinwazyjne) oraz poszliśmy na szczyt Turbacza, ponieważ schronisko znajduje się niżej – kto był, ten wie. Och! Przepiękny krajobraz! Widoczny jest cały Beskid Wyspowy, a przy dobrej pogodzie i Kraków, ale my go niestety nie widzieliśmy. Nie mogę nie wspomnieć o tym, że wszyscy mieli wtedy granatowe usta – śmieszny widok, nie będę jednak wdawał się w szczegóły, bo nie chcę ściągnąć na nas uwagi ochroniarzy Gorczańskiego Parku Narodowego.
Wreszcie, po zakupieniu zapasu wody w schronisku (półtora litra po 10 zł!), wyruszyliśmy. W czasie drogi zmówiliśmy różaniec i zawitaliśmy do „Bacówki u Bucka”, żeby nabyć pyszne oscypki i poznać ciekawe fakty o funkcjonowaniu bacówki i życiu w niej. Widzieliśmy także pozostałości psa, którego tułów zjadły wilki, a łbem akurat rozkoszowały się osy. Tak dotarliśmy do Gorczańskiej Chaty, gdzie kto miał jedzenie, ten zjadł kolację, oraz gdzie każdy przepychał się do pianina bez jednego klawisza.
Następnie pokładliśmy się na zapiaszczone deski, zbite w konstrukcje mało co przypominające łóżka (a bardziej wyrób… popkultury?) i po długich męczarniach, spowodowanych twardością podłoża i hałasem wydawanym przez niemogących zasnąć, zapadliśmy w sen.
Dzień IV
Msza św. była, jak zwykle, rano. Po niej i skąpym śniadaniu spakowaliśmy rzeczy i tuż przed południem wyruszyliśmy. Niewiele czasu upłynęło, gdy doszliśmy do Ochotnicy Dolnej, w której był planowany obiad. Uff! Wszyscy byli szczęśliwi, że zaraz będą mieć coś w ustach, gdy usłyszeliśmy od naszego przewodnika, że Ochotnica Dolna to jedna z najdłuższych wsi w Polsce i że liczy około… 18 kilometrów. Mimo wszystko nie szliśmy długo, ponieważ zatrzymaliśmy się przed czymś w rodzaju remizy strażackiej, gdzie ks. Szydłowski miał wykład. Po nim podeszliśmy parę kroków dalej, gdzie podjechał po nas bus, którym udaliśmy się pod restaurację „Och”, a tam już czekał na nas rosół i kotlet schabowy.
Po obiedzie wyruszyliśmy na Lubań. 1211 m n.p.m. Trzeba przyznać, że to nie była łatwa trasa. Duże przewyższenia na małych odległościach. Po drodze zbierałem liście wierzbówki, z których po zakiszeniu i wysuszeniu robi się pyszną herbatę. W końcu dotarliśmy na szczyt Lubania. Wyszliśmy na wieżę widokową, gdzie nasz przewodnik opisał nam wszystkie góry dookoła. Piękny widok! Później zeszliśmy do położonej trochę niżej bazy namiotowej, gdzie po chwili odpoczynku rozpaliliśmy ognisko.
Gdy samotnie schodziłem do źródełka po wodę (dwieście metrów od bazy namiotowej), nagle w zaroślach – a były tam naprawdę wysokie trawy – usłyszałem jakiś szelest. Kiedy się poruszyłem, tajemniczy zwierz wielkości psa uciekł w las. Co to mogło być: lis? sarna? wilk?
Po ognisku poszliśmy spać do całkiem wygodnych namiotów. Gdy wchodziłem do swojego, koledzy już smacznie spali; ja także szybko zasnąłem. Każdy dorosły powiedziałby: „Dużo wrażeń z dnia”.
Dzień V
Tego dnia planowaliśmy pokonać trasę z Lubania na Błyszcz. Po Mszy św. odprawionej w jednym z dużych namiotów znajdujących się w bazie i po paru plastrach oscypka zagryzanego pumperniklem, w miarę wcześnie wyruszyliśmy. To był cały dzień schodzenia. Jeśli ktoś sądzi, że schodzenie to nic takiego i że to tylko odpoczynek, to grubo się myli. Najłatwiej idzie się po płaskim; w czasie schodzenia trzeba mieć ciągle napięte mięśnie i bardzo uważnie stawiać kroki.
Po paru godzinach męczącej wędrówki doszliśmy do Tylmanowej, gdzie wstąpiliśmy do supermarketu (żeby wykupić wszystkie dostępne towary) i do baru, w którym posililiśmy się i odpoczęliśmy.
Następnie okazało się, że nie dojdziemy już tego dnia na Błyszcz, ponieważ zapowiadała się zła pogoda, a w dodatku dostatecznie dużo się nachodziliśmy. Z baru przeszliśmy do pobliskiej altany, gdzie na razie każdy robił, co chciał, ale gdzie też się okazało, że będziemy mogli się przespać w domu u naszego przewodnika. Czekaliśmy więc na samochody, które przewiozły nas do Szczawnicy. Tam zawitaliśmy przed piękny dom, wręcz willę i, czekając na resztę chłopców, poszliśmy na lody. Po chwili odpoczynku otrzymaliśmy pozwolenie na świetną rzecz – kąpiel w Dunajcu – wskoczyliśmy więc na godzinę do wody.
Po wyjściu z rzeki była modlitwa wieczorna i różaniec, następnie kolacja, a po niej – nareszcie sen.
Dzień VI
Po śniadaniu i zwinięciu śpiworów oraz karimat wyruszyliśmy. Msza św. miała być wieczorem na Prehybie – naszym następnym celu. Spolszczona i popularna nazwa tego miejsca to „Przehyba”. W gwarze wołoskiej brzmi ona „Prehyba”, a my stwierdziliśmy, że Wołochom trzeba oddać to, co im się należy.
Szliśmy najpierw przez Szczawnicę, a później przez pola i lasy. Pogoda tego dnia nie była najlepsza, w pewnym momencie nawet mocno padało. W końcu znaleźliśmy się w miejscu, w którym zaczynało się ostre podejście na Skałkę – kolejny szczyt beskidzki. Tutaj czekał nas najcięższy fragment wędrówki. Wszyscy jednak dali radę i ze Skałki poszliśmy już prostą drogą do schroniska PTTK na Prehybie. Tam zjedliśmy kotlety schabowe i rozlokowaliśmy się w pokojach. Wreszcie nadeszła pora Mszy, która tego dnia wyjątkowo była odprawiana w kaplicy schroniska; tam także był wykład i różaniec. Wieczorem był czas wolny; niektórzy grali w karty, inni zajmowali się dokuczaniem kolegom, ale ogólnie wieczór był przyjemny i wesoły. Tym razem w pokojach mieliśmy luźniej, więc i spać było przyjemniej. Wreszcie pokładliśmy się do łóżek i zasnęliśmy, żeby odpocząć i przygotować się na ostatni już dzień wędrówki.
Dzień VII
To już ostatni dzień. Czekało nas zejście z Prehyby do Jaworek. Na początku dnia była Msza św. (także w kaplicy), później zamówiliśmy sobie w schronisku śniadanie. Zaraz po nim, dokładnie o 10.00 ruszyliśmy w drogę. Szliśmy dość długo i monotonnie, ponieważ schodziliśmy, a padał deszcz i była słaba widoczność. Jednak mimo wszystko każdy mógł spełnić swoje marzenia z czasu, gdy był małym dzieckiem – tego dnia, będąc na takiej wysokości, jak to wszyscy mówili: bujaliśmy w obłokach.
Szło się jednak raźno, ponieważ postanowiliśmy śpiewać (nie wiem, czemu dopiero dzisiaj przyszło nam to do głowy!). Harcerze, którzy znali piosenki, a których wraz ze mną było sporo, intonowali śpiew, a reszta za nimi powtarzała. Takim to sposobem doszliśmy do drogi asfaltowej, którą podążyliśmy do Jaworek. Tam w domu noclegowym zjedliśmy obiad i rozpakowaliśmy się, a następnie poszliśmy do akurat wyprzedawanego sklepu i kupili najróżniejsze rzeczy w naprawdę niskich cenach. Po zakupach wraz z klerykami zorganizowaliśmy mecz piłki nożnej – udział w nim był dobrowolny. Po nim nastał czas wolny, a następnie modlitwa wieczorna, różaniec i wykład. Kto miał coś do jedzenia, ten zjadł i o 22.00 poszliśmy spać.
Dzień VIII – wyjazd
Koniec obozu! Po porannej Mszy św. był czas na spakowanie rzeczy i kto je spakował, mógł już czekać na rodziców. W moim przypadku dość krótko: na podwórko podjechał czarny volkswagen i musiałem się ze wszystkimi pożegnać. Najpierw jednak wymieniliśmy się numerami telefonów: każdy przecież poznał tutaj wspaniałych ludzi, z którymi chciał utrzymywać jakiś kontakt.
Myślę też, że wielu nauczyło się męstwa i wytrwałości w trudach, a przy okazji każdy stał się bogatszy o wspomnienia, które poniesie do końca życia i które będą go ubogacały.